top of page

Przeszkoda? Nie. To tylko wyzwanie...

Zdecydowanym wrogiem numer jeden wśród sportowców są kontuzje i choroby. I właśnie im poświęcę dzisiejszy post, bo (żeby nie było) u mnie też nie zawsze jest kolorowo, instagramowo. ;)

Wszystkie zmory przytrafiły mi się o dziwo dopiero w drugim roku regularnego trenowania po dłuuugiej przerwie. Luty 2022 zaskoczył mnie kontuzją Achillesa, kiedy tylko zwiększyłam swój kilometraż biegowy z 30 do 40 km tygodniowo. Niedużo, co? I właśnie wtedy, kiedy zaczęłam biegać pod lekką górkę, pojawiły się pierwsze problemy. W tamtym okresie jeszcze ufałam ortopedom ;] więc zaczęłam brać NLPZ i ograniczyłam swoją biegową aktywność. Jaki pech, że w marcu miałam zaplanowany półmaraton, no nie? I właśnie wtedy nastąpił u mnie pierwszy kryzys... Oczami wyobraźni widziałam już, jak żegnam się z bieganiem na pół roku, tak jak to miało miejsce, gdy przed ciążą dopadło mnie zapalenie rozcięgna podeszwowego.

Wzięłam się jednak w garść i rozpoczęłam treningi zastępcze. Kupiłam rowerek i więcej energii poświęciłam na rozwój górnych partii mięśniowych oraz stopniowe wracanie do formy, która przez 2 tygodnie bez biegania trochę podupadła. Postanowiłam trenować mądrze, więc wdrożyłam też ćwiczenia ekscentryczne łydek. PS. Robię je do dziś. ;)

Wzięłam udział w tymże półmaratonie. O dziwo noga dała radę, a ja nawet wykręciłam jakąś życiówkę.

Potem mamy kwiecień, a ja w prezencie na kilka dni przed biegiem na 5-tkę dostaję w spadku po synu jakiegoś wirusa. No cóż... Jakoś się poskładałam. Trochę jeszcze stan podgorączkowy został, a z nosa leciało, ale pobiegłam. Drugie miejsce w K 30 w Biegu Kobiet było tamtego dnia dla mnie satysfakcjonujące.


Przez jakiś czas był spokój z Achillesem. Jednak kiedy przyczyna kontuzji nie jest naprawiona, to one wracają, zwłaszcza w obrębie tej samej taśmy anatomicznej. I tak... W okolicach sierpnia znów dopadło mnie zapalenie rozcięgna podeszwowego, kiedy dwie sesje jogi w tygodniu zamieniłam na jedną. ;)


Przede mną były kolejne zawody. Tym razem Maks miał mieć swój pierwszy start, a ja uparłam się, że mimo bólu nogi przy chodzeniu wezmę w nich udział, a dopiero po nich zajmę się rehabilitacją. Ba! Wymyśliłam sobie, że jak je wygram, to będę mogła mu powiedzieć: "Zobacz. Mama kiedyś była najsłabsza w bieganiu, a dzięki swej pracy i wierze w siebie może dzisiaj wygrywać. Ty też poradzisz sobie w swoim pierwszym biegu." Rano obudziłam się z bólem i wtedy postanowiłam skorzystać z ostatniej tabletki NLPZ, która mi została. Wzięłam. Po rozgrzewce na biegu bólu już nie czułam, za to pot lał się ze mnie niesamowicie. Dodatkowo, na dworze temperatura oscylowała w okolicach 29-32 stopni, jednak dałam sobie radę. Oczywiście wygrałam ten bieg, a z Maksa byłam tego dnia nieziemsko dumna. :D


W końcu po raz setny zaczęłam się sobie przyglądać i szukać odpowiedzi na pytanie, co jest u mnie prawdziwą przyczyną kontuzji. Wiedziałam już, że żegnanie się z bieganiem nie ma sensu, bo jeśli od nowa zacznę biegać po przerwie, to znów mnie coś dopadnie. Miewałam oględziny u specjalistów, ale ich diagnozy nie do końca były trafione, albo nie potrafili mną dobrze pokierować. Zaczęłam się nagrywać, obserwować i szukać dalszych informacji. To, że jestem niesymetryczna, to wiedziałam już od pierwszego szkolenia z masażu głębokiego, (byłam w szoku, jak bardzo moje ciało kompensowało niegdyś niedociągnięcia przy kopnięciach w taekwondo.) Jednak to mi nie wystarczyło, więc szukałam dalej i znalazłam kilka subtelnych przyczyn, które składając się w całość, powodowały przebyte kontuzje.


Dziś już wiem, co i jak trenować, aby się nie przeciążać i równoważyć napięcia w swoim ciele. No i ta joga! Dwa razy w tygodniu to mój must have! Odpukać - od tamtej pory kontuzji i przeciążeń już u mnie nie ma.


Przede mną kolejne zawody - tym razem na 21 km, ale żeby nie było za łatwo, to 2 tygodnie wcześniej nawiedza mnie covid. Nie, nie takie przeziębienie, o którym teraz mówią w mediach. Covid, który siał spustoszenie w całej rodzinie.

Najpierw dopadł Krzyśka, potem mnie, a na końcu synka. Ja przeleżałam w łóżku całe 3 dni, nie mogąc zbić temperatury z >38,5*C, bo to co zjadłam, to zwracałam. I tak ponad 48 godzin żyłam o samej wodzie w ciemnościach, bo światłowstręt nie pozwalał mi na więcej. Krzysiek w tym czasie dzielnie opiekował się Maksiem, któremu gorączka skoczyła do 39*C, a ja nawet nie byłam w stanie mu pomóc. Mało tego! Nie miałam sił wstać i zrobić sobie samodzielnie kaszki. Kiedy zaczęłam czuć się lepiej, powoli i ostrożnie wracałam już do treningu. Niestety... Stan podgorączkowy długo mnie trzymał, a tętno przy każdym ćwiczeniu jest o jakieś 10 uderzeń szybsze. Eh... No nie sprzyja to przygotowaniom. Trudno. Pogodziłam się już z tym, że życiówki tym razem nie zrobię, ale wykonam chociaż trening głowy. Ten zawsze mi się opłaca.

I chociaż czasem jest ciężko i wydaje się, że jest naprawdę pod górkę, to właśnie te sytuacje wzmacniają mnie psychicznie. A jak ktoś odrąbie mi nogi?! :O No to zacznę kręcić życiówki w wyciskaniu na klatę.



Dzięki za doczytanie do końca! Nie wiem, jakie wnioski z tych wypocin wyciągniesz. Ja wyciągnęłabym na pewno dwa:


- Słuchaj siebie i swojego ciała. A jeśli chcesz rad specjalistów - odwiedź co najmniej kilku.


- Jak masz pod górkę, spróbuj w swoich oczach przeszkodę zamienić na wyzwanie. Zmiana podejścia potrafi zmienić wszystko...



bottom of page